niedziela, 16 marca 2014

Chapter 1

-Mamo, znowu? Ostatnio mówiłaś, że kończysz z tym...- westchnęłam ciężko pod nosem, widząc moją rodzicielkę w męskiej koszulce, stojącą przy blacie kuchennym z szerokim uśmiechem na twarzy.
Niepodważalnie była bardzo szczęśliwa, podśpiewując nieznaną mi melodię i szykując naleśniki, które po chwili postawiła przede mną. Chwyciłam jednego do ręki i zaczęłam powoli jeść, zerkając na swój telefon, który wskazywał godzinę 7.34. Miałam jeszcze chwilę do rozpoczęcia lekcji, więc postanowiłam nie śpieszyć się i spokojnie zaczekać, aż mama raczy odpowiedzieć na moje zarzuty.
-Bo kończę, słoneczko... Tym razem to nie jest mężczyzna na jedną noc, naprawdę mi na nim zależy- wyszeptała lekko zawstydzona, siadając na przeciwko mnie i popijając z kubka swoją czarną kawę.
Uniosłam ze zdziwieniem brwi ku górze, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam. Moja mama zawsze pakowała się w związki bez przyszłości. Przeważnie nie widziała tych facetów już po pierwszej randce, a jeśli nawet było inaczej, oni zwyczajnie wykorzystywali jej naiwność, po czym łamali jej serce i odchodzili.
-Jak to? Masz kogoś? Kim on jest i dlaczego nic nie wiem?
-Zadajesz za dużo pytań, kochanie- moja mama uśmiechnęła się tajemniczo, a następnie wstała z krzesła i chwyciła drugi kubek z gorącą cieczą, kierując się w stronę swojej sypialni.
-Chyba nie chcesz powiedzieć, że jest on teraz u nas w domu?
-Obiecuję, że niedługo go poznasz, zaproszę go na kolację. A teraz kończ jeść śniadanie i leć do szkoły, bo się spóźnisz- zaćwierkała zadowolona mama, po czym ucałowała moje czoło i ruszyła w kierunku swojego pokoju.
Przewróciłam bezsilnie oczami, czując jak odechciewa mi się jeść. Myśl, że dosłownie kilka metrów ode mnie, moja własna matka i jakiś obcy facet migdalą się teraz w łóżku nie jest zbyt przyjemna. Odkąd umarł tata, mama jeszcze nigdy nie związała się z nikim na poważnie. Fakt, ojciec umarł jeszcze zanim się urodziłam, więc mama czuła się samotna i rozumiem, że pragnie bliskości, zwłaszcza, kiedy przez 16 lat poświęca swój czas jedynie córce. Ale dlaczego zawsze musi trafiać na takich dupków? Mam nadzieję, że chociaż ten facet, z którym nawet nie chcę myśleć co teraz robi, okaże się w porządku.
Nie myśląc o tym dłużej, wstałam od stołu, chwyciłam swoją torbę w kolorze khaki i wyszłam z domu, niechcący zbyt mocno trzaskając drzwiami, ale nie przejęłam się tym. Na zewnątrz panowała cudowna pogoda, śnieg już dawno stopniał i zapowiadała się niesamowicie ciepła wiosna. Fakt, że był kwiecień, a ja wychodziłam do szkoły w samej bluzie, mimowolnie sprawiał, że na mojej twarzy gościł szeroki uśmiech. O tak, nienawidziłam zimy.
Po kilku minutach przekroczyłam progi szkoły i ruszyłam w stronę swojej szafki, aby zostawić tam torbę i wziąć jedynie książkę do matematyki, która była mi potrzebna na pierwszą lekcję.
-Rose, wreszcie jesteś! Mam nadzieję, że nie masz planów na dzisiaj, bo po lekcjach mamy próbę i masz na niej być- usłyszałam za sobą głos Cassie, która czasami potrafiła być naprawdę natarczywa, ale mimo wszystko, była jedyną dziewczyną, którą znosiłam w tej szkole.
-Cześć, u mnie wszystko w porządku, trochę się nie wyspałam, ale dziękuję, że pytasz Cass- przewróciłam zabawnie oczami, co miałam w zwyczaju robić po większości swoich wypowiedzi, co bardzo drażniło ludzi w moim otoczeniu.
-Daj spokój, naprawdę musisz być na tej próbie.
-Niby dlaczego jest aż tak ważna? Dobrze wiesz, że nienawidzę tego robić, dlaczego w ogóle dałam ci się do tego namówić?
-Bo mam dar przekonywania, czyż nie?
-Cokolwiek- zamknęłam z lekkim hukiem swoją szafkę i ruszyłam w stronę klasy od matematyki, nie chcąc się spóźnić.
To nie tak, że jestem prymuską, która zawsze jest w sali przed wszystkimi i siada w pierwszej ławce, aby nauczyciel pytał ją jak najczęściej. Po prostu od zawsze miałam problemy z matematyką, naprawdę nie chciałam zadzierać z panią Masterson i stać całą lekcję przed tablicą, upokarzając się na oczach całej klasy.
-To naprawdę ważne, dzisiaj na naszej próbie będzie cała drużyna koszykarska, aby zobaczyć nowy skład cheerleaderek, nie możemy zrobić obciachu.
-Obciachu? Ktoś jeszcze używa tego słowa?- roześmiałam się, kiedy tylko Cassie pobiegła za mną, idąc tuż obok, abym ponownie jej nie uciekła.
Jednak jej najwidoczniej nie było do śmiechu, wiedziałam, że jest bardzo zaangażowana w treningi i zawsze chce, aby wszystko już na meczu wyszło idealnie.
-Rose!
-Dobrze, pójdę! Chociaż wiesz, że tego nienawidzę.
-Tak, wiem, ale czego nie robi się dla przyjaciół- teraz na jej twarzy w końcu zagościł szeroki uśmiech, dlatego ze spokojem pokiwałam głową i zrezygnowana ruszyłam znowu w stronę klasy, tym razem bez obecności Cassie.
Nie wiem dlaczego dałam jej się zaciągnąć do tej cholernej drużyny cheerleaderek. Wszystkie dziewczyny były tam piękne, wysportowane i odważne. A ja? Nie mogłam odnaleźć się w tej roli, byłam nowa, podczas gdy wszystkie dziewczyny znały się na rzeczy, niektóre nawet robiły to od dzieciństwa. Nie wspominając, że jako jedyna w grupie nie byłam blondynką, co odbierało mi dodatkowo sporo pewności siebie. No nic, cytując Cass "czego nie robi się dla przyjaciół?". No właśnie.
Weszłam do klasy i usiadłam w ostatniej ławce, kładąc na niej książkę i długopis. Po chwili poczułam czyjąś obecność obok siebie, więc odwróciłam głowę, widząc Blake'a.
-Cześć księżniczko- wyszeptał i ucałował krótko moje wargi, na co uśmiechnęłam się delikatnie.
Pewnie teraz myślicie, że tworzymy razem szczęśliwą parę? Otóż bardzo się mylicie. Jesteśmy zwykłymi przyjaciółmi... No może nie takimi zwykłymi, bo jesteśmy ze sobą niesamowicie blisko, ale nie osądzajcie mnie. Nie sypiamy ze sobą, nie jestem dziwką, to wszystko jest jak najbardziej niewinne i oboje wiemy, że nigdy niczego więcej z nas nie będzie.
-Hej... wiesz, że moja mama przyprowadziła do domu nowego faceta?- od razu postanowiłam podzielić się nowymi informacjami z moim przyjacielem.
Owszem, mówię mu o wszystkim.
-Jak to? Jest przystojny? Bogaty? Może ty też będziesz miała z tego jakieś korzyści?- zafalował zabawnie brwiami w górę i w dół, przez co wybuchnęłam śmiechem, dziękując Bogu, że nauczycielki nie ma jeszcze w sali.
-Blake! Jesteś okropny. Nie poznałam go jeszcze, ale obiecała, że wkrótce nas sobie przedstawi. Mam nadzieję, że nie będzie tak jak za każdym poprzednim razem.
-Spokojnie, na pewno w końcu trafi na tego odpowiedniego, w końcu nie można spotykać dupków całe życie, prawda?
Posłałam mu spojrzenie mówiące "oj uwierz, moja mama jest w tym mistrzem", po czym ucichliśmy, gdy drzwi otworzyły się, a do środka wkroczyła pani Masterson- postrach całej szkoły.

Kolejne lekcje minęły dosyć nudno, ale też szybko, przez co nie odczułam zmęczenia aż tak bardzo. Kiedy zauważyłam jak cała szkoła kieruje się w stronę wyjścia, zapragnęłam być tam wśród nich, ale niestety. Zauważyłam jak Blake pomachał mi, zanim opuścił budynek szkoły, na co odmachałam mu i uśmiechnęłam się szczerze. Kiedy zniknął mi z pola widzenia, musiałam wyjąć z szafki swój strój i udać się w stronę szatni. Tak, chyba tylko ja mam w życiu takie "szczęście". Kiedy weszłam do pomieszczenia, zauważyłam 12 dziewczyn, z którymi byłam w drużynie. A więc Cassie nie kłamała. Naprawdę przyszły wszystkie. Podeszłam do blondynki i bez słowa zaczęłam zdejmować z siebie koszulkę i leginsy, aby zamienić to na fioletową, obcisłą bluzkę na ramiączkach z logo szkoły na piersi i numerem 11 na plecach. Po chwili wsunęłam na siebie również krótkie, czarne spodenki, które ledwo zakrywały moje pośladki oraz czarne zakolanówki. Tak, wyglądałam jak lafirynda. Właśnie to był jeden z powodów, dla których nienawidziłam tego robić.
-Co taka nie w humorze?- usłyszałam głos swojej przyjaciółki, która już przebrana rozciągała się przede mną, dotykając dłońmi do podłogi na wyprostowanych nogach.
-Jest okej, chodźmy.
Blondynka wzruszyła tylko ramionami i ruszyła ze mną w stronę sali gimnastycznej, a za nami reszta dziewczyn, które przyjęły odpowiednią postawę, aby dumnie wkroczyć na salę, jak na cheerleaderki przystało. Zauważyłam, że w pierwszych rzędach na trybunach siedziała cała drużyna koszykarska z naszej szkoły, wraz z naszą trenerką.
-Dobrze dziewczyny, zaczynamy! Macie dać z siebie wszystko, nie chcę widzieć żadnego obijania się!- usłyszałam głos mojej "ukochanej" trenerki, po czym dobiegły mnie pierwsze dźwięki muzyki, do której układ znałam już na pamięć. Ustawiłam się przed Cassie w odpowiedniej pozycji, a następnie razem z dziewczynami zaczęłyśmy wykonywać odpowiednie ruchy, starając się, aby wszystko wyszło dość równo. W obu dłoniach trzymałam fioletowo-białe pompony, które z daleka wyglądały całkiem ładnie do układu, który właśnie wykonywałyśmy. Po kilku minutach przewodnicząca grupy zrobiła szpagat, wysuwając się na sam przód, a my ustawiłyśmy się wokół niej, machając w górze naszymi pomponami. Kiedy muzyka wreszcie ucichła, trenerka podeszła do nas i uśmiechnęła się szeroko, kiwając głową z podziwem.
-No, muszę przyznać, że byłyście świetne. Teraz możecie wracać do domu, dzięki za próbę, dziewczyny.
Wszystkie uśmiechnęłyśmy się szeroko, w podziękowaniu za słowa kobiety. Podobno rzadko kiedy kogokolwiek chwaliła, więc musiałyśmy wypaść naprawdę dobrze. Wychodząc z sali u boku Cassie, spojrzałam przelotnie w stronę trybun, zauważając, że wszyscy chłopcy pochłonięci są w rozmowie. Kojarzyłam niektórych ze szkolnych korytarzy, musiałam przyznać, że praktycznie wszyscy byli naprawdę przystojni. Czy to warunek przyjęcia do drużyny? Jednak zanim odwróciłam wzrok, napotkałam spojrzenie najpiękniejszych oczu, jakie kiedykolwiek widziałam. Nie mogłam określić jaki to był kolor, jednak miałam wrażenie, że wpatruję się w morze karmelu, czekolady i wszystkich innych łakoci tego świata. Nie zdążyłam zauważyć twarzy chłopaka o tych cudownych oczach, kiedy poczułam dosyć mocne szturchnięcie w ramię.
-Rose? Na co się tak gapisz?- usłyszałam ciekawski głos Cassie.
Uh, czy wspominałam, że jest naprawdę denerwująca?
-Na nic takiego- odpowiedziałam szybko i odwróciłam wzrok z powrotem na nią, po czym uśmiechnęłam się, aby zmieniła temat.
-Jasne, jasne. Któryś z naszych koszykarzy wpadł ci w oko?- zafalowała jednoznacznie brwiami i stuknęła swoim biodrem o moje, na co przewróciłam oczami.
-Nie, odpuść Cass- uśmiechnęłam się ironicznie i ruszyłam w stronę szatni, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu, byłam cholernie zmęczona tym dniem.
-I tak wiem lepiej!- roześmiałam się na słowa przyjaciółki, po czym przebrałam się w swoje rzeczy, chwyciłam torbę, do której wpakowałam przepocony strój i żegnając się z dziewczynami, skierowałam się w stronę domu.
Na dworze było już ciemno, więc szybko zerknęłam na telefon, aby zobaczyć, która godzina. 19.30? Oh, serio? Natychmiast przyspieszyłam kroku, nie mogąc uwierzyć, że to wszystko zajęło aż tyle czasu, po czym zdyszana weszłam do mieszkania, zdejmując buty i torbę z ramienia.
-Już jestem, mamo!
Nagle z kuchni wyszła moja rodzicielka, ubrana w czarną, dopasowaną sukienkę przed kolano i spiętych w wysokiego koka włosach. Na twarz nałożyła mocniejszy makijaż, co naprawdę mnie zdziwiło, gdyż zazwyczaj nie malowała się w ogóle.
-Mamo? Gdzieś się wybierasz?
-Nie kochanie, mamy dzisiaj gościa. Chciałaś poznać mężczyznę, z którym się spotykam, a więc zaprosiłam go, zgodnie z umową- na jej twarzy zagościł promienny uśmiech, natomiast ja z pewnością nie podzielałam jej entuzjazmu.
-Już dzisiaj? Mamo, jestem zmęczona, dopiero wróciłam. Nie możesz przełożyć tego na inny dzień?- jęknęłam z niezadowolenia, patrząc błagalnie w oczy matki.
-On będzie tu za pół godziny, nie zdążę tego odwołać. Nie marudź, przebierz się szybko i schodź na dół- odrzekła radośnie, po czym wręcz w podskokach udała się z powrotem do kuchni.
Czy to normalne widzieć swoją mamę w takim stanie?

sobota, 15 marca 2014

Prologue

"To tak, jakbyś krzyczał, ale nikt Cię nie słyszy. Czujesz się zawstydzony, że ktoś może być tak ważny, że bez niego jesteś nikim. Nikt nigdy nie zrozumie, jak bardzo to boli. Czujesz się tak beznadziejnie, ale nic nie może Cię ocalić. A kiedy jest już po wszystkim, niemal pragniesz, żeby te wszystkie złe rzeczy powróciły, bo razem z nimi przyjdą też dobre..."

Nie istnieje chyba lepszy, brutalniejszy i bardziej profesjonalny morderca od miłości. Ona zaciera po sobie wszelkie ślady istnienia, nie pozwala się wytropić komukolwiek z otoczenia ofiary. Działa niesamowicie fachowo. Torturuje i wcale nie musi zadawać ostatecznego ciosu. Odbiera nam duszę i wszelkie chęci do życia, sprawia, że umieramy wewnętrznie. Więc czyż to nie jest o wiele gorsze od banalnego postrzelenia czy wbicia noża w jakąkolwiek część naszego ciała? Nie, ona ma dużo bardziej wyszukane sposoby, aby człowiek cierpiał i widząc jego łzy, bezsenne noce i walkę ze wspomnieniami, zwyczajnie śmieje się nam w twarz, sprawiając, że sami zadajemy sobie ten ostatni, przeważający wszystko cios. Jednak ona wie jak przeżyć i sprawia, że życie kolejnych ludzi zamienia się w dramat i nie można od niej w żaden sposób uciec, jest cholerną profesjonalistką. Nie brudzi rąk, sprawia, że działamy na jej zlecenie i nigdy nie potrafimy jej odmówić, choć w zamian dostajemy jedynie kilka bonusowych dni szczęścia, które następnie zamieniają się w kilkadziesiąt miesięcy cierpienia. Nie możemy przewidzieć kiedy nagle pojawi się za naszymi plecami i postanowi wybrać nas na następne ofiary. Lecz co by było, gdyby miłość postanowiła porzucić swój fach? Czy bylibyśmy tymi samymi osobami? Czy potrafilibyśmy docenić innych, szanować i umierać za nich? Nie wierzę w bohaterów wojen, walk i bitew. Są zwyczajnie zbyt słabi. Czy jeden strzał z rewolweru prosto w serce i szybka śmierć może równać się z życiem pełnym tęsknoty, bólu i wspomnień? Teraz podnoszę dwa palce w górę za osoby, które umarły z rąk miłosnego zabójcy. A kim jestem ja? Jestem Rosalie Abigail Swanson, a oto moja historia walki z miłością...